piątek, 7 sierpnia 2015

O fetyszu (a może tabu?) zieleni w mieście - po raz pierwszy

Przemierzając na rowerze podopolskie wioski trafiłem na Tajemniczy Ogród. Pośrodku działki kostka, typowa dla budownictwa epoki Gierka. Posesja zarośnięta czym tylko się da: jeżyny, winogrona, dorodne orzechy, wiśnie, czereśnie, jabłonie - bogactwo i dzicz. Przypadkiem wywiedziałem się historii, częstej w tym rejonie: właściciel wyjechał do Niemiec, sprzedać nie chce, trochę wariat, zarosło i wylęgło się zwierzyny co niemiara. Kuny, lisy, wszystko stworzenie Boże tam mieszka i sąsiadów niepokoi. Piękno i straszno. 

I przypomniała mi się nasza swojska, opolska dżungla podobnego rodzaju. Pośrodku przeuroczego Placu św. Sebastiana, opodal katedry rośnie sobie zespół zieleni, zwartej dość i całkowicie absurdalnej. 


Domu-kostki pośrodku nie ma, mógłby być po prostu plac. Ale jest zieleń. Zwierzyna jest: swojski gatunek homo sapiens sapiens upodobał sobie przestronne zakamarki i pomieszkuje. Nie mając domu i ceniąc sobie wolność, przystosował i to miejsce. Wariata niby nie ma, ale jak się mocniej zastanowić - to jest. Bo trzeba być wariatem, żeby do takiej sytuacji dopuścić. Niby plac jest, ale go nie ma.

Temat zieleni w mieście uwielbiam. Rozważania nad zwyrodnieniami mentalnymi fanatyków, którzy nie  dopuszczają  możliwości wycięcia, przycięcia, przesunięcia czegokolwiek zielonego… Nie sposób tego nie lubić.

Wolę Mały Rynek, z jego betonową płaszczyzną - tak pogardzaną, aniżeli dżunglę na Placu św. Sebastiana.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz